Nasz Holender | Hajpowisko #36

Zawsze powtarzam, że Kielce to nie jest ani miasto, ani geografia, ani zbiór wiecznie rozkopanych ulic. Kielce to charakter. Taki trochę pokręcony, trochę dumny, trochę narwany, trochę chropowaty. Tu nie da się nic zrobić „na pół gwizdka”, bo albo robisz coś tak, że cała Polska o tym gada, albo nie robisz wcale. I może właśnie dlatego historia Bertusa Servaasa tak bardzo pasuje do tej ziemi — bo on też niczego nie robił połowicznie. Przyszedł tu jako Holender, który chciał rozwijać firmę, a wyszedł jako człowiek, który zmienił oblicze miasta. I tak, piszemy o tym z opóźnieniem. Z takim opóźnieniem, że gdybyśmy byli przeglądarką, to byśmy się przedstawiali: „Dzień dobry, jestem Internet Explorer, czy życzy pan sobie otworzyć stronę z 2011 roku?” Ale dla takich ludzi czas nie ma znaczenia. Są historie, które nawet spóźnione trzeba opowiedzieć z pełnym szacunkiem.

Bo Servaas to nie jest sponsor. To nie jest działacz. To nie jest „zagraniczny biznesmen, któremu się spodobało”. To jest człowiek, który wziął miasto jak niedokończoną rzeźbę, chwycił dłuto i pokazał, że z tej bryły można zrobić coś, czego nikt się nie spodziewał. A my — kibice, mieszkańcy, kielecka gawiedź — patrzyliśmy i nie dowierzaliśmy, że ktoś „nie stąd” rozumie nasz temperament lepiej niż wielu „stąd”.

Serio, pomyśl o tym: facet mógł mieszkać gdziekolwiek. Amsterdam, Rotterdam, Berlin, Szwajcaria, cokolwiek. A jednak został tu. W Kielcach. I nie tylko został — on się zaangażował. I to tak, że jak w 2002 roku wziął klub, który wtedy bardziej przypominał wspomnienie niż organizację, to nie powiedział „spróbujemy”. On powiedział „zrobimy z tego potęgę”. I zrobił. Nie na rok. Nie na dwa. Na dwie dekady.

Bo prawda jest taka: zanim zaczęła się era final four, zanim zaczęły się bilety do Kolonii, zanim zaczęły się nagłówki „polski klub w europejskiej elicie”, zanim Talant rzucał marynarką o parkiet, zanim Bielecki, Jurasik i Tkaczyk stawali się bohaterami następnych pokoleń — był Servaas. Uparty Holender, który wierzył, że w mieście z silnym charakterem można zrobić klub z silnym DNA. I do tej wiary dołożył pracę, pieniądze, serce, nerwy i decyzje, które zmieniały historię europejskiego handballu.

Jeśli ktoś nie rozumie, co on zrobił, to niech sobie przypomni Kolonię 2016. Ten finał, w którym przegrywasz różnicą dziewięciu bramek i już wiesz, że nawet telewizyjne grafiki szykują się do wpisania „Veszprem mistrzem Europy”, ale drużyna zamiast paść — wstaje. I napierdala tak, jakby ktoś im powiedział, że grają o życie. I to nie był cud z nieba. To był cud z systemu. Cud z pracy. Cud z mentalności. Cud z projektu, którego architektem był Servaas. Bo tylko klub budowany sensownie, cierpliwie, konsekwentnie i z głową może odbić dziewięć bramek w dziesięć minut. Reszta to romantyczne pierdoły.

I wiesz, co jest w tym wszystkim największą ironią? Że on odszedł po cichu. Tak po prostu. Bez wielkiej gali, bez przemówień, bez „ostatniego tańca” na środku hali. Wyszedł jak facet, który po dwudziestu latach budowania imperium zamyka drzwi i mówi: „Zrobiłem, co mogłem. Dbajcie o to dalej.” Tyle. Koniec rozdziału.

A miasto? Miasto dopiero po czasie mówi:
„A, wie pan co, Bertus?
Może byśmy jednak dali tytuł Honorowego Obywatela?”
No i dobrze — lepiej późno niż wcale. Ale bądźmy szczerzy: ten tytuł należał mu się już w momencie, gdy drużyna weszła na podium w Kolonii. Ba — w momencie, kiedy w 2002 roku powiedział „biorę to”. Takie decyzje zmieniają historię miasta. I zrobił to gość, który mógł mieć to gdzieś.

Bo gdybyśmy chcieli wymienić trzy osoby, które najbardziej wpłynęły na kielecki sport po 2000 roku, to Servaas jest numerem jeden, dwa i trzy. I to bez dyskusji.
— Bo on nie tylko zrobił potęgę.
— Nie tylko odratował klub dwa razy.
— Nie tylko wprowadził europejskie standardy.
— Nie tylko postawił na Talanta i stał za nim wtedy, gdy pół Polski się z tego śmiało.
— Nie tylko wyprowadził klub z kryzysów, które mogły go zabić.
— Nie tylko zbudował markę, której nie da się podrobić.

On zrobił coś więcej: uczynił Kielce miejscem, o którym w Europie mówią z szacunkiem.
A to jest warte więcej niż wszystkie tytuły, bilanse i tabelki.

Dlatego piszemy o tym z opóźnieniem. Z takim opóźnieniem, że naprawdę moglibyśmy do tego dołączyć logo Internet Explorera i nikt by się nie zdziwił. Ale to jest opóźnienie z miłością, a nie z zaniedbania. Po prostu czasem trzeba dać sobie chwilę, żeby przemyśleć, ile ten człowiek naprawdę zrobił.

I nie będę udawał dystansu.
Servaas nie był z Kielc.
Ale Kielce były trochę jego.
I są nim nasycone bardziej, niż zdają sobie sprawę ci, którzy tę decyzję o honorowym obywatelstwie podejmowali.

Nie trzeba być stąd, żeby dla tego miasta zrobić wielkie rzeczy.
Trzeba tylko mieć odwagę, żeby wierzyć w niemożliwe.
A niemożliwe — dzięki Bertusowi — w Kielcach wydarzało się tak często, że aż zaczęło wyglądać jak norma.

I za to mu właśnie dziękujemy.
Nawet jeśli trochę późno.
Bo nie ma złej godziny na docenienie epoki.
A epoka Servaasa — to był czas, który warto zapamiętać na zawsze.

Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!

Opublikuj komentarz