Cichy zabójca | Hajpowisko #27

Mierzymy się z nim codziennie. Walczymy. W mniejszym lub większym stopniu. Stres. Największy morderca XXI wieku. I to cichy jak skurwiel. Nie wali w drzwi. Ma klucze. Wchodzi, kiedy śpisz, robi sobie kawę, zostawia rachunek na twoje nazwisko. A ty mówisz, że „taki klimat”. Klimat? To klimatyzacja w korpo, co dmucha ci prosto w nerki, kiedy Slack odgrywa hymn ZSRR za każdym nowym pingiem.

Nie daj się temu cichemu zabójcy. Wiem, jak to brzmi jak z reklamy suplementu na spokój z melisą i mikroplastikiem w kapsułce. Nie o to mi chodzi. Mówię to bez kwiatków: DOŚĆ, KURWA. Wiem jak paraliżuje. Wiem, jak zaciska ci żołądek do rozmiaru monety. Wiem, jak zwalnia ci głos do szeptu, a myśli do ruchu ulicznego przy remoncie. Wiem, jak organizm włącza tryb „uciekaj” nawet jak stoisz w kolejce po bułki. Wiem, jak zbiera żniwo — z relacji, z czasu, z serca. I wiem też, jak pięknie to wszystko normalizujemy: „taka branża”, „musisz być twardy”, „wszyscy tak mają”. Nie wszyscy. Po prostu wszyscy udają.

Media? Fabryka adrenaliny na trzy zmiany. Zjesz śniadanie, odpalasz serwis i już masz autoplay paniki: wojna, tragedia, alert, kataklizm, „i na koniec… przepis na muffinki”. Praca? Skaner dusz. Deadline, co był na jutro, wchodzi na dziś; spotkanie, które mogło być mailem, robi z ciebie tapetę. Życie? Aplikacja do zarządzania sobą — zadania, nawyki, kroki, tętno — kabaret cyfrowych bata i marchewki. Niby prosty mechanizm: bodziec → stres → reakcja. Tylko że bodziec nie zna przerwy na papierosa.

Popkultura udaje lusterko wsteczne, ale często jest jak kamerka cofania — pokazuje wszystko z pasem ostrzegawczym. Chcesz zobaczyć stres w wersji bez filtra? Odpal „Uncut Gems” — dwie godziny życia na biegu jałowym, tętno jak w windzie w pożarze. To nie film, to atak paniki w 24 klatkach; facet zbudowany z długów i złudzeń, który nałogowo włącza opcję „jeszcze jedną szansę”. Brzmi znajomo? Bo tak wygląda dzień, w którym „ogarniesz jutro”. Potem „The Bear”: kuchnia jako okop, komunikacja jak granaty hukowe. „Yes, Chef” to przecież nowa modlitwa do świętego Terminu. I jeszcze „Whiplash” — mentor jak defibrylator, „czy to już geniusz, czy jeszcze przemoc?” — pytanie, które zadawał sobie każdy, kogo menedżer motywował tonem harcerskiego kapo. Te historie są fikcją tylko w napisach końcowych.

Stres to nasz landlord. Pobiera czynsz w ratach z serca, z brzucha, z kręgosłupa. Masz spłaconą kawalerkę? On i tak cię wykwateruje z własnego ciała. Najbardziej wkurwia to, że my mu jeszcze robimy PR. Zamiast powiedzieć „boję się”, mówimy „jest intensywnie”. Zamiast „nie wyrabiam”, mówimy „lubię tempo”. Zamiast „nie śpię”, mówimy „wystarczą mi cztery godziny”. Stres słyszy, jak go mizdrzysz, i przynosi walizki.

System oczywiście „pomaga”. HR-y wysyłają newsletter o wellbeingu: webinar z oddychania w przerwie między dwoma kryzysami, apka z mindfulnessem pchana jak cukierki w poczekalni dentysty. „Weź głęboki wdech”, a potem wróć do zadań, których nie powinno robić trzech ludzi, robisz je ty. Korporacyjny zen — jak plaster na złamanie otwarte. Media? Sprzedadzą ci „dekompresję” w 10 krokach, z reklamą sedesu z funkcją Spotify. Influencerzy spokoju sprzedadzą ci ciszę w subskrypcji. I wszystko byłoby śmieszne, gdyby nie było tragiczne. Bo stres nie znika po trzech oddechach. Stres nie szanuje twojej maty do jogi na dywanie. Stres ma w dupie twoją zieloną herbatę, jeśli co noc scrollujesz apokalipsę w 4K.

Wszyscy wiemy, jak działa ciało: dłonie wilgotne, gardło zaciśnięte, myśli jak trociny. Gorzka prawda jest taka, że część nas lubi ten stan. Bo daje poczucie, że żyjesz „na serio”. Jakby spokój był dla amatorów, a kołatanie serca — dla profesjonalistów. „Nie stresujesz się? To znaczy, że ci nie zależy.” Ta ideologia jest jak dopalacz w automacie z kawą: szybciej działa, szybciej zabija. I to nie jest hiperbola. Nie liczmy teraz pulsu — wystarczy pamiętać, ilu znajomych „nagle” ma problemy z żołądkiem, ciśnieniem, snem, pamięcią, bliskością. Przypadek? Nie. Paragraf.

„Normalizujemy go i pozwalamy mu na więcej.” Dokładnie. Mamy w głowie błędny rytuał. Stres to brak kontroli → więc próbujemy przejąć kontrolę nad wszystkim. Wszystkim. Kroki, kalorie, minuty, kalendarz, habit tracker, nowa aplikacja do koncentracji, żegnajcie powiadomienia, witajcie powiadomienia 2.0. I tak budujemy więzienie z rutyn, w którym strażnikiem jest… stres. On tylko dmucha w gwizdek.

To teraz będzie część, której „Hajpowisko” nie lubi, ale ją napiszę: sposoby. Tyle że bez coachingu, bez listy w pastelach, bez „zapisz w notesiku”. Po hajpowiskowemu.

Po pierwsze: odepnij tubę. Rano telefon jest narkotykiem. Otwierasz i wpuszczasz świat w żyłę. Daj sobie 20 minut ciszy przed pierwszym powiadomieniem. Nie dlatego, że tak mówi guru z Bali. Dlatego, że mózg bez zalewu sygnałów przypomina sobie, że nie jest alarmem pożarowym.

Po drugie: odmów kultu tempa. Kiedy na spotkaniu ktoś mówi „potrzebujemy tego na wczoraj”, odpowiedz „nie ma wczoraj w kalendarzu”. To nie żart. To granica. Granice są jak pasy bezpieczeństwa — śmieszne do pierwszego zderzenia. I naucz się zdania „tego nie zrobię dzisiaj”. Bez dopisku „przepraszam, że żyję”.

Po trzecie: oddychaj jak cham. Głośno. Bez świeczek, bez muzyczki, bez „ekosystemu spokoju”. Wdech do brzucha na cztery, zatrzymanie na cztery, wydech na sześć–osiem. Trzy rundy. W windzie. W kiblu. W kolejce. Stres kocha, jak się go udaje, że go nie ma. Nie udawaj. Zrób mu hałas.

Po czwarte: odetnij dopalacze w stylu „jeszcze jeden odcinek”. Twój układ nerwowy nie zna ironii. Oglądasz true crime na noc? On myśli, że jesteś ofiarą. Scrollujesz wojnę? On myśli, że jesteś w okopie. Zaskoczenie, że nie śpisz, jest naprawdę rozczulające.

Po piąte: zmień scenografię. Stres przychodzi najczęściej drzwiami, które sam mu zostawiasz uchylone. Zrób głupi spacer bez słuchawek. Tak, bez podcastu „jak zostać lepszym sobą do soboty”. Pół godziny jałowego patrzenia w świat. To nie luksus. To serwis.

I wreszcie: przestań mistyfikować cierpienie. Nie jesteś bohaterem „Whiplasha”, którego tresura zamieni w Mozarta perkusji. Jesteś człowiekiem z krwi i hormonów. Genialność nie ma obowiązku być neurotyczna. A jak ktoś ci opowiada, że „stres hartuje”, zapytaj, czy ma na myśli hartowanie szkła, czy ludzi. Bo szkło hartowane robi jedną rzecz świetnie — rozpada się bez ostrzeżenia.

Powiesz: „łatwo mówić”. I masz rację. Ale trudniej potem dzwonić po karetkę do własnego życia. Wiem, jak to działa, bo byłem na pierwszym, drugim, trzecim imieninach Stresu. Wnosiliśmy toasty, bo „taki zawód”, „taki kraj”, „taki rok”. A potem, gdy za oknem robiło się cicho, siedziałem sam z dwoma gośćmi: Lęk i Wstyd. Lęk pytał, czy dam radę jutro. Wstyd — czemu nie dałem wczoraj. Obaj chcieli drugi kieliszek.

Stres nie jest testem człowieczeństwa. Stres jest narzędziem. Używany mądrze — ostrzega, że coś się pali. Używany ciągle — spala ciebie. Mamy prawo być spokojni, i to bez winy na sumieniu. Mamy prawo nie wyrabiać. Mamy prawo nie sprawdzać newsów co pięć minut, nie odpowiadać na maila w pięć sekund, nie być dostępni jak automat z batonikami.

Popkultura nauczyła nas kochać chaos. „Uncut Gems” dał nam wizualny model nałogu stresu. „The Bear” zrobił z napięcia kuchenny teatr. „Whiplash” sprzedał bzdurę, że przemoc w imię wyniku to romantyzm. Czas dopisać przypis: to nie jest metoda na życie. To jest ticket do oddziału ratunkowego.

Nie, nie zrobimy z tego bajki o uważności. Zrobimy z tego odmowę. Odmawiam bycia paliwem dla czyjegoś targetu, KPI, leadu, zasięgu i dramaturgii. Odmawiam bycia bohaterem cudzego scenariusza, w którym moje tętno jest licznikiem oglądalności. Odmawiam udawania, że „lubię, jak się dzieje”. Nie lubię. Chcę być skuteczny, nie spalony. Chcę być słyszalny, nie wykrzyczany. Chcę być żywy.

Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!

Opublikuj komentarz