Jaki dom? | Hajpowisko #34
Są twórcy, których nazwisko pada i już wiesz, że nie będzie wygodnie. Że nie wyjdziesz z kina lekki. Że to nie będzie popcorniak, tylko autopsja polskiej duszy robiona tępą łyżką. Tak działa Smarzowski. Mówimy „Wojtek”, choć żaden z nas nie zna go prywatnie — i nie musimy. Wystarczy, że znamy jego kino: bezlitosne, zimne, prześwietlone jak zdjęcie rentgenowskie, na którym nagle widzisz, że kości nie są tak zdrowe, jak myślałeś. „Dom Zły” pamiętam do dziś, bo to film, który nie próbował udawać, że Polska jest cukierkowym wspomnieniem z pocztówki. Tam wszystko było surowe i brudne — krajobraz, ludzie, dialogi, zło. Zło w najprostszej formie, tej, którą da się zauważyć nawet z zamkniętymi oczami. Alkohol, przemoc, paranoja, śnieg, ciemność. Zło, które nie chowa się za niczym. Zło, które stoi na środku pokoju i krzyczy ci prosto w twarz. Nie musisz być geniuszem, żeby wiedzieć, że coś jest nie tak.
I wtedy, po latach, dostajemy „Dom Dobry”. Tytuł, który brzmi jak żart — bo to, co widzisz na ekranie, nie ma nic wspólnego z „dobrocią”. Wybraliśmy się z dziewczyną do kina i przyznam: miałem chwilę nadziei, że może tym razem Smarzowski odpuści, że zrobi coś odrobinę mniej inwazyjnego. Ale już pierwsze minuty były jak wejście do pokoju, w którym ktoś zgasił światło i powiedział: „usiądź, nie uciekaj, musisz to zobaczyć”. „Dom Dobry” nie ma tej spektakularnej brzydoty „Domu Złego”. Nie ma tej przaśnej dzikości, tego alkoholowego upojenia, tego chujowego folkloru PRL-u. I właśnie dlatego uderza mocniej. Bo tu zło wygląda… normalnie. Codziennie. Zwyczajnie.
To jest jego największy horror.
„Dom Zły” to patologia, którą każdy widzi — nawet jeśli udaje, że nie. „Dom Dobry” to patologia, którą wszyscy widzą… ale mówią sobie, że „to może taka relacja”, „to może ich sprawa”, „to może lepiej się nie wtrącać”. To jest zło w kapciach, zło przy stole, zło, które mówi „dzień dobry” sąsiadom. Zło, które nie potrzebuje noża, żeby zabijać. Wystarczy mu cisza i przyzwolenie.
I tutaj wracamy do tego fundamentalnego zdania: nie wszyscy mężczyźni są źli. Ja sam nigdy nie podniósłbym ręki na kobietę, szczególnie na tę, z którą mieszkam i dzielę wszystko, co najważniejsze. Ale to zdanie jest dopiero pierwszym schodkiem, a wielu ludzi traktuje je jak cały bieg schodów. „Ja nie biję, więc jestem okej”. Tylko że przemoc domowa nie wymaga wielu oprawców. Ona wymaga jednego oprawcy i dziesięciu ludzi wokół, którzy nic nie zrobią. To jest ten największy smród, który Smarzowski wyciąga na światło dzienne: że w tym kraju zło nie rośnie dlatego, że jest dużo złych ludzi, tylko dlatego, że jest dużo ludzi obojętnych.
W „Domu Złym” zło było ekspresyjne, pijanackie, posiekane siekierą, podlane wódką i krwią. Nic subtelnego. Wszystko widać. Nawet gdybyś zamknął oczy, usłyszałbyś je przez ścianę. W „Domie Dobrym” zło nie podnosi głosu. Zło przysuwa krzesło do stołu. Zło robi herbatę. Zło szepcze. Zło jest inteligentne i wyrachowane, działa powoli, systematycznie. I to jest najbardziej przerażające: przemoc, która nie musi się wydzierać, bo wie, że i tak nikt jej nie powstrzyma. Przemoc, która działa tylko dlatego, że ci, którzy mogliby ją zatrzymać, wolą nie patrzeć.
I o tym właśnie jest reakcja. O tym, że bycie „dobrym facetem” nie polega tylko na tym, że nie robisz krzywdy. To jest minimum. Elementarz człowieczeństwa. Prawdziwą siłą jest to, co zrobisz, kiedy krzywda dzieje się obok. Czy udasz, że nie widzisz? Czy powiesz sobie „to nie moja sprawa”? Czy zadzwonisz, zareagujesz, podejdziesz? Czy będziesz tym, który przerwie ciszę, czy tym, który ją podtrzyma? Bo w Polsce przemoc domowa karmi się nie pięściami, lecz biernością. Nie agresją, ale wstydem. Nie krzykiem, ale strachem przed „wtrącaniem się”.
Dlatego tak ważne jest, żeby powiedzieć to głośno: dom nie jest dobry dlatego, że wygląda dobrze. Dom jest dobry tylko wtedy, kiedy nikt nie musi bać się w nim żyć. Dom jest dobry wtedy, kiedy ludzie wokół nie odwracają wzroku. Dom jest dobry wtedy, kiedy ktoś reaguje. I właśnie dlatego „Dom Dobry” jest tak mocnym filmem — bo pokazuje, że najgroźniejsze zło nie mieszka w ruinach. Mieszka w normalnych mieszkaniach. Z normalnymi meblami. Normalnymi sąsiadami. I normalnymi ludźmi, którzy nic nie robią.
I tu wraca Smarzowski — jak chirurg z kamerą, który pokazuje nam dwie wersje polskiego domu. Ten „zły”, zimny, obskurny i pijany, oraz ten „dobry”, schludny, cichy i pełen ukrytej przemocy. To nie są dwa różne światy. To są dwie różne maski tego samego problemu. „Dom Zły” pokazywał zło, które było łatwe do rozpoznania. „Dom Dobry” pokazuje zło, które wygląda jak codzienność. I dlatego boli bardziej. Bo wiesz, że istnieje bliżej, niż byś chciał.
Po wyjściu z kina nie wróciłem do normalności od razu. Ten film zostaje pod skórą. I jeśli ma jakąkolwiek misję, to jedną: żebyśmy w końcu zrozumieli, że przemoc nie kończy się na ciosie. Czasem zaczyna się na spojrzeniu. Na krzyku za ścianą. Na kobiecie, która nagle robi się bardzo cicha. Na mężczyźnie, który za dużo kontroluje. Na sąsiedzie, który udaje, że nie słyszy. Pomoc nie zaczyna się u terapeuty. Pomoc zaczyna się u świadka. U mnie. U ciebie. U kogokolwiek, kto przestanie udawać, że to „nie jego dom”.
Bo nawet najlepszy dom zamienia się w zły, kiedy wszyscy wokół milczą.
Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!



Opublikuj komentarz