Mapa wstydu | Hajpowisko #20

Siedzę nad tą całą „mapą przejrzystości” i mam wrażenie, że to lustro w łaźni. Przetrzesz ręką i przez sekundę widać twarz, a po chwili znowu para. Klikam kropkę „tu dzieje się dobro” — i wyskakuje jacht. Klikam następną — sauna. Dalej solarium, ekspres do kawy, który wygląda jak mała elektrownia, a w opisie — „innowacja”. I niby wiem, że w tym morzu są też sensowne rzeczy: kabel w ziemi, wymieniona kotłownia, szkolenia, wiatrak, który nie jest memem. Tylko że mem krzyczy głośniej. I u nas wygrywa ten, kto krzyczy.

Mapę na chwilę wyłączyli. „Prace techniczne” — klasyk. Jakby wstyd miał guzik ON/OFF. Internet wzruszył ramionami, zrobił mirror i oddał mapę ludziom. I tu jest najśmieszniej: próba schowania wstydu kończy się jego laminowaniem. Z jednorazowego wpadła robi się kolekcjonerska edycja „Mapy Wstydu”: z naklejkami, opisami i życiem własnym, dłuższym niż jakakolwiek konferencja.

Wjechał refren państwa: „zero tolerancji”. Zawsze po. Po aferze, po live’ach, po trzech dniach tłumaczenia, że solarium to też „zdrowie publiczne”, bo witamina D. Lecą oświadczenia, spada jedna głowa, druga się uchyla, trzeciej nie ma. System „zadziałał”. U nas system działa głównie na wstecznym: najpierw przyspiesza cwaniakom, potem cofa godność.

I wiesz co? Ja nie mam krucjaty przeciwko małemu cwaniakowi. Cwaniak robi to, co umie: węszy szczelinę, doczepia marzenie do faktury, podpisuje narrację. Problem nie nazywa się „cwaniak”. Problem nazywa się „dywan”. Czerwony, miękki, rozłożony od progu do kasy. Procedury, które miały gryźć po palcach, a najwyżej łaskoczą nadgarstek. Checklista udaje cerberka, a jest sitkiem do makaronu. Sitko super — do spaghetti. Nie do miliardów.

Najbardziej lubię obronę „to promil”. Pewnie, że promil. Tylko że u nas margines pisze okładkę. Jedno zdjęcie jachtu przykryje trzy szkoły z nową kotłownią i dwa kilometry sieci ciepłowniczej, bo rury nie mają Instagrama. I dobrze, że nie mają, ale polityka to konkurs na uwagę. A w tym konkursie błyskotka na wodzie zawsze wygra z kablem w ziemi pięć do zera i bez dogrywki.

A jak argumenty się kończą, wchodzi balsam na sumienie: „cała Europa tak ma”. Spoko. Jak pada — wszyscy mokną. Tylko u nas ktoś rozkłada parasol do środka i tłumaczy, że to innowacja w zarządzaniu wilgocią. Europejskie tempo nie jest glejtem na polską prowizorkę. Korki w mieście nie tłumaczą jazdy bez hamulców. To nie performance. To wypadek w slow-mo.

Największy kiks jest jednak w opowieści. My kochamy trailer. Dron, hymn na syntezatorze, slajd „Mamy plan”. A plan jest świetny, dopóki nie pyta „kto to sprawdził?”. I wtedy zaczyna się nasza sztuka narodowa — „Znikająca odpowiedzialność”. Akt I: podpis i fotka z uśmiechem. Akt II: wstęga i duma. Akt III: „to incydent”. Akt IV: „wyciągamy wnioski”. Akt V: „wyciągnęliśmy złe wnioski”. Finał odwołany — aktor zachorował na brak konsekwencji.

„Wpuścić chamstwo na salony!” — spóźnione o parę lat. Chamstwo ma stały stolik, własny wieszak i kartę lojalnościową. Wchodzi, wiesza kurtkę na KPO, pyta, czy parking jest gratis. Chamstwo nie potrzebuje zaproszenia. Chamstwo żywi się brakiem pamięci. A my pamiętamy tyle, ile trwa jeden viral. Potem reset. Nowy tydzień. Nowa afera. Ta sama piosenka.

To gdzie tu wyjście? Brzydkie i proste: trzeba się zakochać w nudzie. W paragonach, które nie rumienią. W kryteriach, które gryzą po palcach zanim sauna wejdzie do wniosku przebrana za innowację. W audycie, który wchodzi jak pies policyjny, a nie jak PR-owiec z tulipanami. W tabelkach, które nie robią wrażenia, ale robią robotę. To nie jest sexy. I całe szczęście.

Bo inaczej będziemy wracać do tej samej mapy, tego samego lustra i tej samej pary. Do wyłączania narzędzi, jakby dało się wyłączyć wstyd. Do „zero tolerancji” po fakcie. Do pięknych słów o „gamechangerze”, który w praktyce okazuje się „game overem” z ładną okładką.

Czy w tym kraju może być dobrze? Może. Tylko trzeba przestać mylić państwo ze sceną, a budżet z listą życzeń. Trzeba zamienić slajdy na śrubki. Mapa przejrzystości ma być narzędziem, nie scenografią. A „wpuścić chamstwo na salony” — odwrócić: wpuścić księgowość. Tę nieładną, bezlitosną, co mówi „nie” wtedy, gdy wszyscy chcą zdjęcie z wstęgą.

I kiedy już zejdzie para, zostaje lustro. W nim nie ma filtra, nie ma tła, nie ma narratora. Jest tylko twarz. Nasza. Gamechanger zaczyna się tam, gdzie kończy się gadka. Reszta to sauna.

Hajpowisko to cotygodniowy cykl felietonów ukazujący świat w krzywym zwierciadle. Piszemy o wszystkim i o niczym, bez tabu.

Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!

Opublikuj komentarz