Pazerność w cenie | Hajpowisko #16
Sezon ogórkowy? Nie w Polsce. U nas sezon cebulowy – i to w pełnym rozkwicie. Wakacje ruszyły, a z nimi ruszył też sezon na wciskanie kitu z nadzieniem z trocin i posypką z żurawiny. Bo przecież nigdzie indziej jak w Polsce nie da się tak skutecznie zdzierać z ludzi hajsu, jednocześnie każąc im się jeszcze uśmiechać na tle dmuchanego flaminga.
Nie ma to jak urlop nad polskim morzem, gdzie jedyne, co jest zimne, to Twoje serce po spojrzeniu na paragon. Kiedyś ceny szokowały. Dziś – jebią prosto w potylicę. Cios z zaskoczenia, jak od CBŚ o 6 rano. Kiedyś można było śmiać się z paragonu grozy. Teraz? To paragon zniszczenia psychicznego.
Kwintesencja nadmorskiego urlopu? Wiadomo: gotowana kukurydza, gofr z bitą śmietaną i smażona ryba. Święta trójca Bałtyku. Bo przecież nie wypada nie zjeść ryby nad morzem – tak jak nie wypada być we Włoszech i nie spróbować makaronu. Tyle że po tej rybie na Helu nie trzeba szukać toalety – trzeba szukać terapeuty finansowego. 300 zł za kilogram „świeżego” dorsza, którego połów od kilku lat jest oficjalnie zakazany. Ale kelner mówi, że złapał go rano. No pewnie – może złapał go w rozmowie z kierownikiem stoiska rybnego w Makro.
Bitwa o paragon trwa. Kukurydza za 28 zł, gofr za 35, piwo za 22 – i to nie w strefie VIP. Tylko w barze z ceratą, gdzie ketchup leje się z pożółkłej butelki, a kelner ma minę, jakby pracował tam za karę. Ale kto by się przejmował? Ludzie płacą. „Bo wakacje”. Bo się należy.
I jeszcze ten marketing lokalnych kwater: „apartament 300 metrów od plaży” – po czym okazuje się, że 300 metrów to odległość od najbliższego przystanku PKS, skąd dopiero zaczyna się wyprawa przez las, krzaki i strefę wilków. Ale hej – przecież można wrzucić relację z drogi i nazwać ją „leśnym mindfulness”.
Ale dobrze – zostawmy już to wybrzeże. Wskakujemy do busa i lecimy na południe. Czas na folklor, góralską nutę i widok na turystykę z poziomu owczarni.
Zakopane. Miejsce, gdzie jak masz mniej niż 200 zł dziennie na życie – jesteś skazany na picie wody z potoku i spanie w śpiworze pod Krupówkami. Tu sezon turystyczny nie zna litości. Tu paragony nie mają sum – mają akapity.
Król gór? Oscypek. Ale uwaga – tylko między majem a wrześniem. Potem to już nie oscypek, tylko „ser podhalański”, czyli jego podróbka z krowiego mleka, który owcę widział tylko na znaczku. Ale i tak pójdzie za 15 zł sztuka – z żurawiną, czyli z żałością.
Do tego klasyk: konie do Morskiego Oka. Nasze narodowe Misterium Hipokryzji, odgrywane w trzech aktach: „Nie dam rady”, „To tylko zwierzę” i „Ale dzieci były szczęśliwe”.
Chcemy kolonizować Marsa, snujemy plany o dronach dostarczających leki seniorom, ale jak przychodzi do przejścia siedmiu kilometrów po równym jak stół asfalcie – to kaplica. Łydka boli, sandał obciera, dzieci się nudzą. No więc wsiadamy – na dorożkę, na konia, na własne sumienie. I lecimy. Z aparatem, selfie-stickiem i obłędem w oczach.
A potem ta sama stara śpiewka: „Koń wyglądał na zadbanego”, „Pan furman powiedział, że lubi swoją pracę”, „Przecież mają przerwy”. Taa, przerwy między kolejnymi zjazdami z ładunkiem czterech roszczeniowych ciał na pokładzie. Ale co tam koń. Najważniejsze, że nam wygodnie. I że dziecko miało frajdę. #eko #slowtravel #natura
Tylko że natura w tym przedstawieniu odgrywa rolę dekoracji. A koń? Koń to statysta, który codziennie gra w dramacie bez reżysera. Oddycha smutkiem, żre stres, a potem wraca do stajni, gdzie czeka go kolejne przedstawienie. A my? Wrzucamy fotkę, dodajemy filtr, lajki lecą. Bo przecież odpoczywamy. Bo przecież “tak się tu robi od lat”.
Cóż, może najwyższy czas przestać.
I potem lament. Że nie ma ludzi, że apartamenty stoją puste. Że turystyka upada, że inflacja. Że „Polacy nie chcą wydawać”. No jasne, że nie chcą – bo jak masz wybór między wycieczką na Hel za trzy tysiące a tygodniem all inclusive w Bułgarii za połowę tego, to co wybierasz?
Ale cebula zawsze się obroni. Bo jak się nie sprzeda oscypka, to sprzeda się bajkę. A jak nie bajkę, to może konia. A jak nie konia, to chociaż parking za 50 zł za godzinę pod stokiem narciarskim. W lipcu.
Bo u nas nawet sezon ogórkowy to cebula. Tylko że smażona na zużytym oleju, za który też trzeba dopłacić.
Z pustego to i Salomon nie poleje. A z próżnego? Z próżnego to leją wszyscy. Bo Polak na wakacjach nie kalkuluje. Polak się daje orać. Z uśmiechem. Byle był grill, selfie, paragon i relacja na Insta z podpisem „Tu się oddycha”.
Tak. Oddycha się. Portfelem.
Hajpowisko to cotygodniowy cykl felietonów ukazujący świat w krzywym zwierciadle. Piszemy o wszystkim i o niczym, bez tabu.
Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!
Opublikuj komentarz