Płuca Europy | Hajpowisko #28

Amsterdam. Kiedyś mówili, że stolicą wolności był Gdańsk, dziś mówią: Amsterdam. Nie wolność z podręcznika, tylko ta z chodnika: frytki XXL, dym w powietrzu, dzwonek roweru w kark i zero udawania, że czegoś tu nie ma. Idę tymi uliczkami, wszystkie jak z ksera — dla nas po prostu Ursynów z kanałami — i cały czas mam w głowie ten sam ranking: frytki, kobiety w oknie, marihuana. Frytki to orgia ziemniaka, majonez robi podpis pod szczęściem. Kobiety stoją w witrynach legalnie i jasno, bez szeptu i bez kazania. A marihuana pachnie tak, jakby roślina dogadała się z pogodą i wzięła w dzierżawę całe centrum. Nie sensacja. Element krajobrazu.

Skoro tu jesteśmy, wchodzimy z moją dziewczyną do coffeeshopu. Oboje w temacie dziś „zieloni”, choć moja młodość — nie będę ściemniał — rządziła się swoimi prawami. Jeden zawijas, najspokojniejsza opcja, jutro też chcemy żyć. Koniec historii. Bez dopisywania epifanii i bez rysowania tęczy nad kanałem. Odhaczone i dalej w miasto. W uszach mignął mi tylko dialog z „Pulp Fiction” o hash-barach, bo kultura pop robi człowiekowi tapetę w głowie. W praktyce to było zwykłe „sprawdziliśmy, co tu jest normalne”.

I teraz sedno, bo o to chodziło od początku: dlaczego w Polsce nie, czy to złe, czy to gorsze od alkoholu, czy budżet w ogóle ma z tego sens. Holandia to nie hipisowska wioska w garniturach, tylko pragmatyzm podany na czysto. Z przodu legalny punkt sprzedaży z regulaminem, wiekiem i limitem, z tyłu ten słynny „backdoor”, o którym wszyscy wiedzą i nikt nie robi z tego opery. Idealne to nie jest, uczciwsze od udawania — zdecydowanie. Miasto ma porządek, państwo widzi front, obywatel wie, gdzie wchodzi i co kupuje. 

Polska gra inny spektakl. Medyczna — proszę bardzo. Cała reszta — „nie, bo nie”. Do tego losowość jak w totka: w jednym sądzie „znikoma szkodliwość” i wracasz, w innym paragraf przyczepia się do życiorysu jak rzep. To nie jest polityka, to jest wróżenie z paragrafu. Tak, marihuana jest narkotykiem — jak wszystko, co realnie rusza ci mózg na parę godzin. Kawa też nim jest, tylko ma lepszy PR i filiżankę po babci. Różnica polega na tym, czy państwo umie odróżnić dorosłą decyzję od publicznego problemu, czy woli udawać, że jak wykreśli słowo ze spisu treści, to zjawisko zniknie z życia.

Czy marihuana jest zła? Zła jest wtedy, gdy staje się „zamiast”. Zamiast snu, zamiast rozmowy, zamiast terapii, którą i tak odkładasz, bo liść ma być plastrem na wszystko. Ryzykowna jest przy głowie z krótkimi bezpiecznikami — potrafi podkręcić lęk, namieszać w nastroju, odpalić paranoję. Szkodliwa jest dla płuc, jeśli traktujesz je jak kominek. Zawsze jest głupia przy kierownicy, tu nie ma debaty: nie wsiada się po niczym, po czym nie jesteś trzeźwy w stu procentach. Poza tym marihuana to narzędzie — jak młotek. W dobrych rękach wbija gwóźdź, w złych rozwala stół. Różnicę robi człowiek i kontekst. I tak, są ludzie, którzy nie powinni jej tykać wcale. To nie moralitet, to higiena.

Czy to gorsze od alkoholu? To jak pytanie, czy wolisz stracić słuch czy wzrok. Alkohol to demon głośny: wypadki, bójki, wątroba, „genialne pomysły” o trzeciej nad ranem i wspomnienia do prostowania przed rodziną. Trawa to demon cichy: rozciąga czas, przydeptuje ambicję, miesza pamięć krótką, z „później” robi religię. Jedno potrafi zniszczyć życie widowiskowo, drugie potrafi to zrobić po cichu i miękko. Wspólny mianownik jest prosty: dorosłość zamiast bajek o narodowym trunku kontra „ziołeczku z natury”.

A budżet? Może zarobić, tylko to nie złota kura, raczej szop pracz: jak zostawisz śmieci, rozpieprzy ci podwórko. Chcesz wpływy — to bez ściemy: zero reklamy i cudownych obietnic, wyraźny wiek i ilość, twarde „nie” dla sprzedaży nieletnim, zero kierownicy po użyciu, kontrola jakości, sensowny nadzór. Przesadzisz z podatkiem — klient idzie do piwnicy, nie do kasy. Sprzedasz to jako witaminę relaksu — wychowasz pokolenie, które uwierzy, że joint to suplement. Nie jest. To coś, co bierzesz do płuc, do głowy i do relacji. Traktuj jak coś, a nie jak mem.

Dlaczego jedni potrafią, a inni nie? Bo jedni akceptują zdanie „dorośli podejmują dorosłe decyzje”, a drudzy wolą moralną śpiewkę i statystykę w kącie. Bo jedni rozumieją, że zakaz nie oznacza braku używania, tylko brak kontroli, a drudzy lubią udawać, że jak nie ma w ustawie, to nie ma w życiu. Bo jedni piszą procedurę i zapalają światło, a drudzy udają cnotę na scenie i robią chaos na zapleczu. Polska tradycyjnie potrafi wybaczyć butelkę na weselu do nieprzytomności, a z jointa robi referendum o duszy narodu. To nie moralność, to tradycja przebrana za moralność. I to właśnie pachnie gorzej niż dym.

Co z tym zrobić u nas? Można dalej udawać, że problemu nie ma, a jak jest, to do prokuratora i nie zawracaj. Można też zacząć traktować obywateli jak dorosłych: nie prowadzisz po użyciu, nie sprzedajesz nieletnim, nie robisz z tego reklamy, wiesz co kupujesz i po co. Nie chcesz — nie musisz. Chcesz — rób to po dorosłemu, a nie jak bohater mema. A jeśli komuś marihuana rozwala psychikę, pracę czy relacje, to potrzebuje pomocy, nie paragrafu. Paragraf nie leczy.

Po co to komu? Po nic, jeśli to tylko nowa etykieta na nudę. Po wszystko, jeśli mówimy o zaufaniu do dorosłych i o tym, czy wolimy kontrolę i światło, czy zakaz i hipokryzję. Amsterdam pachnie tym, że ludzie i tak będą robić dorosłe rzeczy. Lepiej z zasadami i bez ściemy. Warszawa pachnie tym, że jak nie wypowie słowa, to zjawiska niby nie ma. Jest. Tylko gorszej jakości i z gorszym finałem.

My z moją dziewczyną zostaliśmy przy frytkach. Zioło nie zrobiło z nas świętych ani diabłów. Odhaczyło rozdział i zostawiło prosty wniosek. Hipokryzja jest gorsza od jointa. A państwo, które boi się dorosłych decyzji, jeszcze bardziej. A co do młodości — rządziła się swoimi prawami. Dziś rządzi dorosłość. I o to w tym wszystkim chodzi.

Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!

Opublikuj komentarz