Quo Vadis? | Hajpowisko #35

Kielce to nie jest miasto, które da się opisać jednym zdaniem. Kielce to klimat. Specyficzny. Taki, w którym na tej samej ulicy potrafisz wdepnąć w świeży asfalt i rozjechany od lat krawężnik, a człowiek nawet się nie dziwi, bo „tak już tu jest”. To przestrzeń, gdzie wielkie ambicje stoją obok małych absurdów, a budżet miejski przypomina czasem taki zeszyt w kratkę, gdzie każdy coś dopisał, ale nikt nie patrzył, co było wcześniej. I tak wygląda też budżet na 2026 rok — wielka suma pieniędzy napisana grubym fontem: 2 miliardy 488 milionów złotych wydatków, i masa detali, których nikt nie przeczyta, bo to, co ważne, jak zwykle chowa się w środku.

Patrzysz: 2,5 miliarda wydatków. Brzmi jak początek czegoś monumentalnego. Jakbyśmy za chwilę mieli budować metro, trzy mosty, tunel pod Silnicą i jeszcze dorzucić filharmonię z widokiem na Karczówkę. A potem doczytujesz: deficyt 70 milionów i dług ponad 1 miliard 405 milionów, który rośnie szybciej niż frustracja mieszkańców na światłach przy IX Wieków. I obok tego komunikat „nie podnosimy żadnych opłat”. To już jest ten moment, w którym każdy dorosły człowiek wie: jak ktoś mówi, że niczego nie podnosi, to znaczy, że będzie ciął — tylko nie powie gdzie.

I dokładnie to dzieje się w Kielcach. Bo budżet 2026 nie tnie tam, gdzie widać. Tnie tam, gdzie nie widać. Tam, gdzie nie zrobisz zdjęcia, nie nagrasz filmiku, nie postawisz tabliczki „Projekt współfinansowany przez Unię Europejską”. Tnie tam, gdzie człowiek żyje na co dzień, a nie tam, gdzie miasto chce się pokazać. I dlatego brakuje pieniędzy na rzeczy najbardziej prozaiczne — opiekę nad seniorami, pomoc w wymianie pieców, wsparcie działkowców, remonty szkół i przedszkoli. To wszystko spada do tej samej miejskiej szuflady: „Jak nie dziś, to może jutro”.

A teraz sport — temat święty. W Kielcach sport ma status religii. Ale religie też mają swoje hierarchie. Na górze — kluby zawodowe. Królowie. Świątynie. Flagi w oknach, transmisje, emocje, memy, łzy. W środku — nic. Na dole — młodzież. I właśnie w budżecie to widać jak na dłoni. 2,2 miliona złotych na dzieci i młodzież, czyli na ludzi, którzy dopiero zaczynają, którzy próbują, którzy ćwiczą w halach z przeciekającym dachem i trenują w dresach, które pamiętają jeszcze czasy PSP. I obok tego 4,5 miliona złotych na promocję przez sport — czyli Korona i Iskra/Industria. Nie dwustu, nie dwudziestu — dwóch klubów.

I tak, oczywiście, te kluby kochamy. One są dumą miasta. Ale nie można mówić, że budujemy sport od podstaw, kiedy w fundamentach leży karton, a nie beton. Wszyscy, którzy pracują z dzieciami, wiedzą, jak wygląda sport młodzieżowy: tu zrzutka, tam składka, tu rodzice płacą, tu trener prosi, tu brakuje do busa, tu trzeba zrzucić się na piłki. I tak jest od lat. A kiedy ktoś zapyta „dlaczego?”, odpowiedź jest zawsze ta sama: bo sport dzieci nie generuje zdjęć, statystyk i transmisji. A sport zawodowy — tak.

I w tym wszystkim wjeżdża kolejny bohater miejskiej mitologii: rowery. A właściwie „ROWERY”, pisane wielkimi literami jak nazwa kosmicznej korporacji. Bo 36 milionów złotych na infrastrukturę rowerową to kwota, przy której można by pomyśleć, że Kielce zamieniają się w Amsterdam, tylko nie mamy kanałów, klimatu, urbanistyki ani tej kultury jazdy, która tam powstawała przez pół wieku. Dla porównania — na remonty dróg: 8 milionów złotych.

I nie chodzi o to, że rowery są złe. Fajnie, że ludzie jeżdżą. Fajnie, że jest zdrowiej, ciszej i że świat idzie w tę stronę. Ale żeby robić to z głową, trzeba zacząć od fundamentów, a nie od najładniejszych odcinków na wizualizacjach. Dworzec — konflikt. Grunwaldzka — konflikt. Całe centrum — jeden wielki korek emocji. Bo tu nikt nie chce robić systemu. Tu każdy chce zrobić projekt. A projekt to powerpoint, nie logika.

I między tym wszystkim, gdzieś w cieniu wielkich decyzji, zostaje człowiek. Ten, który potrzebuje normalnej drogi pod domem, tego, żeby dziecko miało gdzie trenować, żeby babcia dostała opiekę, a szkoła nie czekała na remont trzy lata. I to właśnie te potrzeby — codzienne, zwyczajne, niewyględne — budżet zamiata pod dywan, bo „nie ma środków”. Są środki. Tylko lecą gdzie indziej.

I dlatego trzeba to powiedzieć wprost: to nie jest budżet tragiczny. To nie jest katastrofa finansowa. To jest budżet kielecki, a to znaczy: wydajemy dużo, robimy głośno, myślimy wybiórczo. To budżet, który chce wyglądać na nowoczesny, europejski, odważny, ale funkcjonuje jak stara szafa — głośno skrzypi, ale jakoś trzyma się ściany.

Kielce zawsze były miastem absurdów, ideałów i kompromisów, które czasem wyglądają jak żart. I budżet 2026 jest po prostu kolejnym odcinkiem tego serialu: dużo obietnic, mało równowagi, wielkie wizje, małe cięcia i ta charakterystyczna wiara, że „jakoś to będzie”. A my, jak zwykle, będziemy tu mieszkać, chodzić po tych chodnikach, jeździć po tych drogach, oglądać te inwestycje i mówić: „No, Kielce. Taka nasza rzeczywistość.”

I może właśnie dlatego ten budżet nie jest zły. Jest… prawdziwie kielecki. A to brzmi jak komplement i ostrzeżenie jednocześnie.

Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!

Opublikuj komentarz