Sam to nazwij | Hajpowisko #26
Zacznijmy bez bajeru. Kiedy byłem dzieciakiem, poprawność była słowem z innej planety. W telewizji śmigał „13 Posterunek” – karnawał dowcipów, które dziś nie przeszłyby nawet pilotażu. Na Zachodzie rządziło „Friends” – śmialiśmy się wszyscy, dopiero po latach widać jak na dłoni te wątki, które dziś wchodzą jak piasek w zęby. I nie chodzi o to, żeby teraz wstydzić się śmiechu z 1998. Chodzi o to, żeby umieć powiedzieć: kochałem, ale część się nie zestarzała. I jednocześnie – żeby nie zamieniać życia w sanatorium mowy, gdzie każde słowo ma kapcie i czeka na obchód.
„Rasizm to zło” – kropka. „Dyskryminacja to syf” – kropka. Ale jest trzecie zdanie, którego brakuje w kazaniach obu plemion: język nie zastąpi sumienia, a sumienie nie zwalnia z myślenia. Możesz przemalować szyld, a i tak zostanie ci ten sam układ stolików – jedni zawsze siedzą przy oknie, inni przy toalecie. Możesz wykasować słowo z eteru, a i tak zostaje człowiek, którego trzeba traktować – nie tylko „nazywać”.
Weźmy „murzyn”. Przez dekady „normalny” – wierszyki, podręczniki, ciotki po serniku. Dziś dla wielu brzmi jak kamień w buzi. Nie ma co udawać Greka: nie jest neutralny. Świat się uczy, bardzo dobrze. Tylko po drodze nie róbmy publicznych rozstrzelań za spóźnienie na lekcję. Babcia cytuje Sienkiewicza z pamięci – wyjaśnij, nie wieszaj na rynku. Lincz nie uczy niczego poza strachem, a strach produkuje mowę windy: wszyscy cicho, wszyscy sztucznie, nikt do nikogo.
Z „sosem cygańskim” jest podobnie. Marki zmieniają nazwy – okej, to higiena. Tyle że my mylimy płyn do rąk z operacją. Etykieta bez stereotypu nie naprawi życia żadnej romskiej rodziny. Symbole są ważne, ale nie zamiast roboty: szkoła, mieszkanie, praca, bezpieczeństwo. Polityka, która mieści się na słoiku, to polityka z Instagrama – ładna, miękka i bezkrwawa, tylko że ludzie żyją poza filtrami.
Popkultura nie jest święta ani przeklęta, jest archiwum epoki. „Friends” można kochać i jednocześnie widzieć, że niektóre żarty dziś kopią „w dół”. „13 Posterunek” można oglądać jak skamielinę ówczesnego humoru – nie jak instrukcję obsługi świata. Zamiast palić taśmy, dorzucajmy przypis: „to powstało w innym klimacie, dziś wiemy, czemu boli”. Przypis uczy więcej niż nożyczki, bo nożyczki kuszą, żeby wyciąć pamięć. A bez pamięci jutro napiszemy ten sam żart od nowa, tylko z innym papierkiem.
Największy kłopot zaczyna się tam, gdzie dwie armie idą w zwarcie i żadna nie myśli. Po jednej stronie stoi „nie można już nic powiedzieć” – sfrustrowana drużyna, która całe życie mówiła wszystko i jeszcze brała brawa. Po drugiej stronie – „zakazać wszystkiego”, gdzie każda literówka to „mowa nienawiści”, a każde potknięcie kończy się stosem. Jedni mylą wolność z przywilejem deptania. Drudzy mylą wrażliwość z władzą uciszania. A pośrodku – zwykli, którzy chcą mieć i poczucie humoru, i sumienie.
Klucz jest banalny i trudny zarazem: kontekst i kierunek ciosu. Satyrą uderzasz w górę czy w dół? Śmiejesz się z władzy, pozy, mitu – czy z tych, którzy i tak mają mniej? To czuć natychmiast. Czarny humor nie jest z definicji grzechem. Bywa celny albo leniwy. Leniwy wali w najbliższą kostkę. Celny przebija balon nad głową. „South Park” potrafił w jednym odcinku rozjechać celebrycką próżność, kościół, telewizję i nas – widzów – po równo; „leniwy stand-up” przez 60 minut jedzie na „haha, bo X jest X”. Różnica jest taka jak między skalpelem a łyżką do butów.
Widziałem firmy, które wygrały z „niewłaściwym słowem” w brandbooku, a przegrały z różnicą w pensjach. Widziałem szkoły z „dniem inkluzywności”, po którym na boisku wracał ten sam repertuar, tylko ciszej, żeby pani nie słyszała. Widziałem kluby komediowe z plakatem „zero mowy nienawiści”, w których cały set polegał na tym, że ktoś jest z jakiejś grupy – i to ma być punchline. Dekoracje się zgadzają. Mechanika zostaje nietknięta.
Nie da się mieszkać w regulaminie słów. Da się mieszkać z kompasem. Kto mówi, do kogo, gdzie, po co – i co zostaje po zdaniu. Bywa, że rzucisz żart i widzisz twarz po drugiej stronie. Wtedy nie kończ na „przecież żartowałem”. Dorzuć dwie sylaby: „przepraszam”. Te dwie sylaby robią więcej dobra niż pięć wątków o „cancel culture”. I na odwrót – jeśli każde potknięcie chcesz zamieniać w stos, sprawdź, czy bronisz słabszych, czy dokarmiasz własną sprawczość. Cancel bywa jak fast food: syci natychmiast, szkodzi długo. Zostawia świat głodny zaufania.
„Czy trochę nie zwariowaliśmy?” Zwariowaliśmy tam, gdzie język zastąpił sumienie, a algorytm – empatię. Tam, gdzie odmieniony rzeczownik ma udawać reformę społeczną, a wycięta scena – naprawę świata. To kosmetyka. Bywa potrzebna – bo higiena debaty publicznej ma znaczenie – ale jeśli tylko na tym stajemy, zostajemy specjalistami od słoików, nie od treści.
W tym wszystkim jest jeszcze ekonomia oburzenia. Platformy kochają konflikt bez końca, bo nikt nie wychodzi z kłótni w połowie. Im ostrzejsze słowo, tym dłuższy pobyt, im dłuższy pobyt, tym lepszy wynik miesiąca. Policja słów i partyzantka wolności myślą, że toczą wojnę o moralność; tak naprawdę grają mecz o czas ekranu. Kto głośniej krzyczy – ten ma rację do jutra. Pojutrze krzyczy ktoś inny. W tym sensie to nie my szarpiemy język. To język szarpie nas – za portfel, za nerwy, za lojalność do plemienia.
Jestem za tym, żeby odkładać słowa, które ranią jak kamień – nie dlatego, że „nie wolno”, tylko że nie warto. Jestem też za tym, żeby nie uciszać wszystkiego, co chropawe. Bez chropowatości zostaje styropian: niby gładko, niby czysto, tylko że żyć się nie da. Archiwizujmy z przypisem, nie palmy; uderzajmy w górę, nie w dół; miejmy odwagę przeprosić; miejmy odwagę się roześmiać; miejmy odwagę zamilknąć, kiedy słowo byłoby tylko pejczem.
I pamiętajmy, że to, jak coś nazwiesz, ma znaczenie – ale dopiero to, co robisz, ma konsekwencje. Zmieniajmy słowa, kiedy trzeba. Zmieniajmy zachowania – częściej. Zmieniajmy wypłaty, drzwi i szanse – przede wszystkim. Bo można mówić „inkluzywnie” i traktować ludzi jak meble; można mówić ostro i jednocześnie nie zostawiać siniaków. Nie uczmy się tylko nowej składni. Uczmy się nowych odruchów.
A na koniec – to, o co prosiłeś: sam to nazwij. Nie „czy wolno”, tylko po co. Jeśli odpowiedź brzmi: „żeby kopnąć słabszego” – odłóż mikrofon. Jeśli brzmi: „żeby przebić balon hipokryzji” – jedź, ale w górę. Bo inaczej znów skończymy na wojnie o etykiety, a w środku – pusto. I znowu będziemy się uczyć słów, zamiast uczyć się ludzi.
Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!
Opublikuj komentarz