WIELKA WOJNA | HAJPOWISKO #37
Od kilku miesięcy w Polsce rozgrywa się spektakl, który powinien przejść do historii — nie jako dramat polityczny, ale jako instrukcja obsługi tego, jak dwóch dorosłych facetów potrafi zamienić państwo w ring, a urząd premiera i prezydenta w zabawki do osobistej zemsty. To nie jest już polityka. To jest wrestling. Kraj jako klatka, naród jako publiczność, a emocje jak w taniej telenoweli. Tylko że tu nie ma scenariusza. Tu każdy odcinek jest improwizowany, a koszty improwizacji płacimy my.
Najgorsze jest to, że ta gra nie dotyczy żadnych wielkich idei. To nie jest spór o wizję kraju. To nie jest walka o kierunek rozwoju, o gospodarkę, o bezpieczeństwo. To nawet nie jest konflikt światopoglądowy. To jest osobisty pojedynek dwóch ludzi, którzy najwyraźniej nie mogą na siebie patrzeć, ale muszą ze sobą współistnieć. I im dłużej to trwa, tym bardziej przypomina bitwę o to, kto komu zabrał łopatkę w piaskownicy.
Premier mówi jedno, prezydent odpowiada drugie. Premier ogłasza reformę, prezydent trzyma ją w szufladzie. Prezydent wchodzi w kompetencje rządu, rząd reaguje jak obrażony brat, który przyniósł swoje zabawki i teraz grozi, że położy je do pudełka, jeśli nikt go nie przeprosi. Wszystko to podlane narracją o „obronie demokracji” albo „bronieniu konstytucji”, podczas gdy tak naprawdę każdy widzi, że to nie o Polskę chodzi — tylko o to, kto wygra kolejny odcinek politycznego reality show.
I wiesz, co w tym wszystkim jest najbardziej smutne? Że kiedyś ten kraj widział konflikty, które — choć absurdalne — miały w sobie jakiś ciężar. Słynne sceny Kaczyński kontra Tusk, spory o krzesła, protokoły dyplomatyczne, ambicje, ego, ale przynajmniej istniało w tym coś… państwowego. Dziś jesteśmy świadkami konfliktu, który nawet nie udaje, że chodzi o dobro kraju. To prywatna jatka. Duma kontra duma. Ego kontra ego. I zero zrozumienia, że w polityce czasem trzeba odłożyć własne ambicje, żeby zrobić coś większego. Choć raz.
Tusk robi swoje, Nawrocki robi odwrotnie. Nawrocki coś podpisze, potem drugi raz się zastanowi, potem znów odłoży, bo „okoliczności się zmieniły”. Premier jedzie na szczyt, prezydent wysyła własną delegację, żeby przypadkiem nie wyglądało na to, że rząd ma jakąkolwiek przewagę. Każdy ruch drugiej strony musi być zneutralizowany, ośmieszony, opóźniony albo przefiltrowany przez logikę urażonej dumy. W takim klimacie państwo nie działa. Ono trwa — jak przeciągnięty mecz w ping-ponga, w którym obaj zawodnicy są tak zmęczeni, że nie trafiają w piłeczkę, ale nadal udają, że gra toczy się o złoto.
Efekt jest taki, że ludzie zaczynają tracić orientację. Nie wiedzą już, kto za co odpowiada. Jedni krzyczą, że premier przesadza, drudzy, że prezydent blokuje, a cała reszta patrzy na to jak na baśń o dwóch smokach, z których każdy zieje ogniem w inną stronę, a żaden nie wie, po co to robi. Państwo staje się zakładnikiem konfliktu, którego nie da się wygrać, bo obie strony grają tylko dla siebie.
A przecież obaj mogliby zrobić coś absolutnie rewolucyjnego: po prostu usiąść i ustalić zasady współpracy. Ale do tego potrzeba dwóch rzeczy, których nie ma tu ani grama — pokory i dojrzałości. Zamiast tego jest obrażona cisza, niedopowiedzenia, konferencje pełne politowania i komentarze wypowiadane z tym charakterystycznym uśmieszkiem „ja mu pokażę”.
Problem polega na tym, że w tej wojnie nie będzie zwycięzców. Premier może wygrać przepychankę tu i tam, prezydent może zablokować kilka ustaw, media mogą wybrać swoją ulubioną stronę sporu — ale na koniec i tak przegrają wszyscy. Najbardziej my, którzy mamy już dość polityki traktowanej jak terapia własnych deficytów emocjonalnych.
I dlatego jest to wielka wojna małych ludzi. Bo wielkość polityka poznaje się wtedy, gdy potrafi działać ponad własne ego. A tutaj ego jest jedyną walutą. Wielką, ciężką, przytłaczającą wszystko, co mogłoby być naprawdę ważne.Kraj potrzebuje decyzji. Stabilności. Konsekwencji. Dialogu. A ma konflikt dwóch facetów, którzy zamiast robić robotę, udają, że robią historię. I pewnie zapiszą się w podręcznikach — ale nie tak, jak myślą. Nie jako reformatorzy. Nie jako mężowie stanu. Jako przykład tego, jak osobiste ambicje potrafią zniszczyć to, co ich zadaniem było chronić.
A my? My możemy tylko patrzeć, jak to wszystko się dzieje. Możemy żartować, możemy ironizować, możemy się wkurzać. Ale dopóki oni walczą o swoje mikrotrony, dopóty w Polsce będzie trwał ten sam teatrzyk: wielkie stanowiska, małe charaktery.
Wielka wojna.
Małych ludzi.
Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!



Opublikuj komentarz