WRÓCIŁA EKSTRAKLASA | Hajpowisko #17
Z Ekstraklasą mam jak z karpiem na Wigilię. Przez cały rok czekam, obiecuję sobie, że w tym sezonie będzie inaczej – mniej mułu, więcej mięsa. A potem nadchodzi ten dzień… i znowu czuję tylko ości między zębami i żal w sercu. Bo przecież wiedziałem, ale i tak się nabrałem.
I co roku dajemy się złapać na ten sam haczyk: „NAJLEPSZA LIGA ŚWIATA”. No ba. Jak dla masochisty – absolutnie tak. Tyle że nawet on by się wzdrygnął, widząc jakiegoś obrońcę, który piłkę przyjmuje piszczelem, a potem jeszcze pretensje ma do bramkarza.
Ale co tu się dziwić. W końcu to nasza kochana Ekstraklasa. Liga, w której VAR trwa dłużej niż posiedzenie komisji śledczej, a i tak sędzia podejmie decyzję odwrotną do logiki. Liga, gdzie piłkarze po trzech celnych podaniach z rzędu stają się bohaterami kolejki, a trenerzy wypowiadają się, jakby właśnie wrócili z mistrzostw świata, a nie z 0:0 z beniaminkiem.
Tu nie chodzi o poziom. Tu chodzi o klimat.
Canal+ kręci highlighty jak z Premier League – kamera na wysięgniku, slow motion, głębia ostrości jak w „Oppenheimerze”. Tylko że jak już odpalisz mecz, to widać, że to nie kino – to bardziej teatr licealny. Ambitny, ale jednak trochę kulawy. I ten zgrzyt jest najpiękniejszy.
A przecież my to kupujemy. Rok w rok. Abonament zapłacony, szalik przewieszony przez kanapę, zeszyt z typami gotowy. Jesteśmy jak toksyczny związek – wiemy, że nas zawiedzie, ale nie potrafimy odejść. Bo może tym razem? Może ten sezon będzie inny? A potem pierwsza kolejka i już się zastanawiasz, czy twoje zdrowie psychiczne przetrwa do października.
To nie liga. To rytuał. Narodowy obrzęd absurdu.
W żadnym kraju na świecie nie celebruje się chaosu z takim rozmachem jak w Polsce. Tu zespół może być liderem, by trzy tygodnie później zwolnić trenera, bo przegrał dwa razy z rzędu. Tu konferencje prasowe to stand-upy, a mecze to często parodia taktyki i logiki. Tu nie ma miejsca na nudę – jest za to miejsce na karne po rękach przy biodrze i bramkarzy grających w dziada z obroną.
Ekstraklasa to emocjonalny rollercoaster zbudowany z betonu, który jedzie po torach z dykty.
A my się w to ładujemy z pełną świadomością, że znowu polecimy na ryj. Bo coś nas trzyma. Jakiś święty dymek z grilla za stadionem. Jakiś dreszcz, gdy twoja drużyna strzeli w doliczonym. Jakiś lokalny honor. A może tylko to, że nigdzie indziej nie zobaczysz tylu absurdu w tak krótkim czasie. To już nie jest liga – to mem, który sam się pisze.
Bo przecież jak możesz nie pokochać ligi, gdzie w jednej kolejce masz przewrotkę z 25. metra, kiks sezonu, trzy czerwone kartki, dwie interwencje VAR i wypowiedź trenera, który twierdzi, że „drużyna zagrała bardzo dobrze, tylko przeciwnik strzelił trzy gole”.
To liga, która potrafi się nie zgadzać sama ze sobą. Liga, która jest dumna z rzeczy, których powinna się wstydzić. Ale to nasza liga.
Ekstraklasa to nie poziom. To stan psychiczny.
To smutek przetykany ekscytacją, głupota okraszona talentem, bramki z niczego i porażki z nikim. To komentarze kibiców, które mają więcej dramaturgii niż niejeden mecz. To przypał, w który inwestujesz emocje. I mimo że wiesz, że będziesz żałować… włączasz kolejny mecz. I czekasz. Bo może dziś? Może właśnie teraz wydarzy się coś, co cię zaskoczy. A przynajmniej – rozśmieszy.
Ekstraklasa to miłość. Tyle że trudna. Jak do starej szkoły – narzekasz, ale się cieszysz, że jest
Hajpowisko to cotygodniowy cykl felietonów ukazujący świat w krzywym zwierciadle. Piszemy o wszystkim i o niczym, bez tabu.
Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!
Opublikuj komentarz