Zamglone boisko, ultrasi w centrum…Korona nareszcie zwycięska
Mecz z wyraźnym podtekstem kibicowskim — starcie, które elektryzowało mieszkańców zarówno Kielc, jak i Łodzi. Korona, po dwóch porażkach z rzędu, stanęła naprzeciw drużynie będącej w zupełnie odmiennej sytuacji. Nowy trener i właściciel sprawili, że Widzewiacy przystępowali do tego spotkania w roli faworyta. Po zaciętym i emocjonującym meczu to jednak Korona Kielce wyszła zwycięsko, pokonując Widzew Łódź 2:1 (0:0).
Boiskowa mgła i kibicowskie widowisko
Zanim mecz się rozpoczął, już musiał zostać natychmiast przerwany. Kibice Korony Kielce przygotowali niepowtarzalne show na miarę Legii Warszawa, zasłaniając całą płytę boiska odpalonymi racami i środkami pirotechnicznymi. Cały kibicowski festiwal trwał dobre osiem minut. Po ósmej minucie sędzia Wojciech Myć nakazał zawodnikom obu drużyn zejść do szatni.
Sytuacja nie była ciekawa, ponieważ — zgodnie z przepisami PZPN-u — nadmierne użycie środków pirotechnicznych może skutkować przerwaniem meczu, a w najgorszym przypadku nawet walkowerem na korzyść drużyny gości.
Po kilkunastu minutach oczekiwania, zgromadzeni przy Ściegiennego 8 mogli w końcu obejrzeć mecz, na który tak bardzo czekali. Zegar cofnięto jednak do stanu 01:05. Tuż po powrocie na murawę to Korona zaczęła z wysokiego „C”. Już na samym początku byli bardzo blisko bramki Rafała Gikiewicza, jednak strzał Pau Resty został zablokowany. Chwilę później Miłosz Trojak uderzył głową po dośrodkowaniu z rzutu wolnego Dawida Błanika, lecz piłka została wybita tuż sprzed linii bramkowej.
Kielczanie mocno naciskali, próbując w końcu skruszyć „Czerwony Mur”, który jednak trzymał się dzielnie — nie chciał pęknąć. Łodzianie grali ostro i z determinacją, ale to Żółto-Czerwoni częściej gościli na połowie przeciwnika. Kolejne minuty? Bardziej przypominały starcie w oktagonie, gdzie kielczanie wyprowadzali szybkie ciosy, a goście odpowiadali pojedynczymi kopnięciami.
Nie ważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz
Role nieco się odwróciły w drugiej części pierwszej połowy — to wyrażenie może brzmieć skomplikowanie, ale w rzeczywistości takie nie jest. Tym razem to goście częściej utrzymywali się przy piłce, ale czy potrafili coś z tego stworzyć? Jak można się domyślić — nic wielkiego. Częściej faulowali, niż konstruowali sensowne akcje w pobliżu pola karnego Rafała Mamli. To doprowadziło do dość nietypowej sytuacji, wręcz ekstraklasowej anomalii — bo to gospodarze ponownie przejęli inicjatywę.
Wynik 0:0 absolutnie nie oddawał obrazu gry, który widzieliśmy na boisku. Czy warto było poświęcić prawie godzinę na tak przedłużoną połowę? Oczywiście, że tak — byliśmy świadkami prawdziwej piłkarskiej uczty, porównywalnej do tej z angielskiej Premier League. Walka do samego końca, pot… a można by napisać nawet krew — choć jedyne, co było czerwone, to koszulki Widzewa Łódź. Do przerwy utrzymywał się bezbramkowy remis.
Po przerwie? Bez zmian
Gdy rozpoczęła się druga połowa, kibice mogli odczuć zjawisko zwane déjà vu – przecież już raz widzieli, jak piłkarze wracają na murawę. Tym razem jednak przerwa była zaplanowana.
Tuż po wznowieniu gry znów nastąpiła pauza, lecz teraz spowodowana urazem młodzieżowca Marcela Krajewskiego. Na szczęście zawodnik Widzewa opuścił boisko o własnych siłach. Kielczanie ponownie naciskali. Można było odnieść wrażenie, że biją głową w mur – mur, który wciąż pozostawał twardy i niezłomny. W 54. minucie Martin Remacle spróbował swoich sił strzeleckich, ale piłka powędrowała nad bramką.
W okolicach godziny gry kibice z Młyna postanowili „zabłysnąć” – tym razem podpalając barwy Widzewa. Czy można to nazwać głupotą i brakiem rozwagi, gdy istniało ryzyko zrobienia komuś krzywdy? Oczywiście, że tak. Ale w ten piątkowy wieczór ważniejsze były wydarzenia boiskowe niż kibicowskie przedszkolne zatargi.
Obrona Jasnej Góry w Kielcach
Widzew praktycznie nie istniał w ataku — pod żadnym względem. Łatwiej było zliczyć ich boiskowe wykroczenia niż celne strzały… a właściwie jakiekolwiek strzały.
W 70. minucie w końcu doszło do przełamania. Bramkę zdobył Konstantinos Soteriou — jego pierwsze trafienie w koszulce Żółto-Czerwonych. Po kapitalnym dośrodkowaniu z rzutu wolnego od Dawida Błanika efektownie wpakował piłkę do siatki. Rywale wyrównali dość szybko, bo już po niespełna trzech minutach. Błąd w defensywie Korony bezlitośnie wykorzystał Juljan Shehu, pokonując Rafała Mamlę.
Ostatni kwadrans można, jak zawsze, podsumować jednym zdaniem: walka do samego końca o korzystny wynik. Oczywiście w tle przewijało się klasyczne zjawisko znane każdemu kibicowi – „polska kopanina” – ale jak zawsze miała ona swój niepowtarzalny urok. I nagle stało się coś nieprawdopodobnego — Adrian Dalmau wpakował piłkę do siatki z najbliższej możliwej odległości i ponownie wyprowadził kielczan na prowadzenie. Ostatecznie mecz zakończył się zwycięstwem Korony Kielce 2:1.
Korona Kielce – Widzew Łódź 2:1 (0:0)
Bramk1: 1:0 Kostas Sotiriou 69, 1:1 Juljan Shehu 72, 2:1 Adrian Dalmau .
Korona: Mamla – Soteriou, Trojak, Resta – Długosz, Remacle, Nono, Konstantyn (65. Matuszewski) – Nuno (74. Nagamatsu), Shikavka (65. Dalmau), Błanik.
Widzew: Gikiewicz – Krajewski (51. Silva), Therkildsen, Volanakis, Kozlovsky – Czyż, Sypek (62. Cybulski), Alvarez, Shehu, Łukowski (62. Kerk) – Tupta.
Fot. Karol Brzoza






Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!
Opublikuj komentarz