NIEZALEŻNA. NIEZŁOMNA. NIEPODLEGŁA. HAJPOWISKO #33
Każde z tych słów kiedyś paliło serca, a dziś coraz częściej pali oczy, bo aż przykro patrzeć, co z nimi zrobiliśmy. Mamy 11 listopada, święto dumy, krwi i wolności. Mamy flagi w oknach, hymny w głośnikach i biało-czerwone filtry na zdjęciach. Ale wystarczy wyjść z domu, włączyć wiadomości albo otworzyć social media, żeby zobaczyć, że te trzy słowa — niezależna, niezłomna, niepodległa — codziennie ktoś rozciąga, wykrzywia, nadinterpretuje i używa jak cepa w kolejnej bitwie o rację. Bo dziś niepodległość nie jest już wspólnym mianownikiem, tylko kolejnym polem minowym.
Niepodległość? Tak, ale nasza. Niezależność? Tak, ale od tych drugich. Niezłomność? Oczywiście, dopóki to moja prawda. W kraju, który zbudował wolność na grobach i marzeniach, nauczyliśmy się traktować ją jak prywatny folwark. Sto lat temu nasi przodkowie ginęli, żebyśmy mogli mówić, co chcemy. Dziś wykorzystujemy to prawo, żeby nawzajem się uciszać. Sto lat temu marzyli o wspólnym domu. Dziś my kłócimy się o kolor ścian i o to, kto zaprosi więcej znajomych.
Kiedyś walczyliśmy o granice na mapie. Dziś walczymy o granice słów. „Patriotyzm” dla jednych to flaga na balkonie, dla innych to empatia wobec ludzi na granicy. „Ojczyzna” dla jednych to marsz z racą, dla innych — praca za minimalną, ale uczciwa. „Niepodległość” to niby jedno pojęcie, a każdy ma swoją wersję. I nagle zamiast narodu mamy konkurs na interpretację. Każdy krzyczy głośniej, każdy ma rację, każdy ma swoje „prawdziwe barwy”. I jak to w Polsce — więcej ognia niż światła.
Patrzę na to święto i myślę, że my, Polacy, naprawdę kochamy dramat. Nie potrafimy żyć bez wzniosłych słów, ale też nie potrafimy ich unieść. Mówimy o honorze, a potem kłócimy się o miejsce w kolejce do mikrofonu. Mówimy o jedności, a potem patrzymy z pogardą na każdego, kto myśli inaczej. Każdy 11 listopada wygląda tak samo: marsze, przemówienia, patos. Ale w komentarzach pod filmem z marszu — wojna. W autobusie — kłótnia. W rodzinie — milczenie. Bo przecież lepiej nie zaczynać „tematów”. Tak wygląda dzisiejsza Polska: święto wolności, w którym każdy chodzi na palcach, żeby nie dostać w ryj za zdanie.
Niepodległość to nie defilada. Nie zaczyna się od orkiestry i nie kończy na salucie. Niepodległość to moment, w którym potrafisz być człowiekiem, nawet wobec kogoś, kto cię wkurwia. To wtedy widać, czy rozumiesz, o co walczyli ci, którzy nigdy nie mieli szansy wrócić do domu. Bo oni nie ginęli po to, żebyśmy dziś darli się w telewizji o to, kto ma większe prawo do orła w godle. Ginęli po to, żebyśmy mogli się różnić — i dalej żyć obok siebie.
Niepodległość to też codzienność. Nie tylko hymn i flaga, ale ten zwykły dzień, kiedy płacisz podatki, pomagasz sąsiadowi, nie kombinujesz, nie kradniesz, nie nienawidzisz. To wtedy się sprawdza, czy jesteśmy dojrzali jako naród. Bo wolność to nie tylko prawo do krzyku. To też obowiązek zachowania przyzwoitości, nawet jak nikt nie patrzy. Niepodległość zaczyna się tam, gdzie kończy się obłuda — a u nas, niestety, często dopiero tam, gdzie zaczyna się transmisja na żywo.
Nie jesteśmy już krajem zrujnowanym wojną, ale w środku wciąż rozjebani jak po bitwie. Zostaliśmy z wolnością, która miała być wspólna, a stała się narzędziem do okładania się nawzajem. A przecież wolność to nie tylko prawo, żeby mówić „moja Polska”, ale też odpowiedzialność za to, żeby ta Polska była też dla innych. Dla tych, co mają inne poglądy, inne życie, inny akcent, inne marzenia.
To nie znaczy, że mamy się wszyscy kochać. To znaczy, że mamy się szanować. Bo dopóki potrafimy ze sobą rozmawiać — nawet ostro — dopóty jesteśmy wolni. Prawdziwy koniec zaczyna się tam, gdzie zaczyna się milczenie, odwracanie wzroku, „to nie mój problem”. I jeśli dziś, w Dzień Niepodległości, mamy coś do zrobienia, to właśnie to: odkleić słowa od propagandy i z powrotem przykleić je do ludzi.
Niepodległość nie jest wieczna. To nie prezent z 1918, który można trzymać w gablocie i co roku odkurzyć. To codzienna decyzja, codzienna robota. I tak, czasem upierdliwa. Ale właśnie w tym jest sens. Bo kraj, który co roku potrafi wyjść na ulicę z flagą, nawet jeśli się kłóci — wciąż żyje. Kraj, który się nie zgadza, ale dalej potrafi zaśpiewać jeden hymn — wciąż ma duszę. Kraj, który wciąż potrafi się wkurzać — to kraj, który jeszcze wierzy, że da się coś zmienić.
Więc niech ten 11 listopada będzie nie o przeszłości, tylko o teraźniejszości. Nie o tym, co zrobili nasi dziadkowie, ale o tym, co robimy my. Bo jeśli ich ofiara miała mieć sens, to tylko wtedy, gdy potrafimy wyciągnąć z niej lekcję: Polska to nie pomnik. Polska to proces. I póki w nas jest ten upór, ten bunt, ta wiara, że można coś naprawić — póty naprawdę jesteśmy niepodlegli.
🇵🇱 Bo Polska to nie święto raz w roku.
To codzienność, której nie oddamy nikomu — nawet sobie nawzajem.
Niepodległość to nie dar. To odpowiedzialność.
I dopóki umiemy o nią się spierać, zamiast się jej wyrzekać,
dopóty jeszcze płonie.
Uważasz materiał za interesujący? Podziel się!



Opublikuj komentarz